Zacząłem robić tatuaż całego ciała (cz. 1)

·

Być może słyszeliście lub widzieliście, że w końcu rozpocząłem tatuowanie całego ciała – od nadgarstków do szyi i od szyi do kostek – i zastanawiacie się, skąd ta „nagła” decyzja. Część z Was wie, że niemalże dokładnie 8 lat temu, gdy piszę te słowa, zmarli moi rodzice. To nie sama ich śmierć była dla mnie traumatyczna, ale miesiące, tygodnie i dni przed nią, w których byłem świadkiem wydarzeń, których nikomu nie życzę. Tatuaż to moje wyrażenie ostatecznej akceptacji tego wszystkiego.

Zacznę może od tego, że nieco ponad dwadzieścia lat temu miałem pomysł na tatuaż, który zwizualizowałem artyście. Niestety, po przeniesieniu tego na papier okazało się, że zupełnie mi nie odpowiada. Do tematu wracałem co kilka lat, szukałem tatuażystów i inspiracji, ale żadne prace do mnie nie przemówiły. Nigdy nie interesował mnie też zbiór „przypadkowych” tatuaży, więc zależało mi na czymś większym. Oryginalnie miał być to tatuaż zaczynający się na szyi, a kończący się na łokciu, ale kilka miesięcy temu w końcu znalazłem to, czego szukałem.

Irezumi (入れ墨, „wkładanie atramentu”)

Tradycja tatuowania dla celów dekoracyjnych lub duchowych w Japonii sięga 10 tys. lat p.n.e., ale dopiero w okresie Edo (1603–1897) rozwinęła się w sztukę. Cała historia tatuażu w Kraju Kwitnącej Wiśni jest długa i zawiła, i nawet dzisiaj dla wielu jest tematem tabu. Z winy yakuzy oraz tradycji oznaczania przestępców tatuażami, całość nawet dzisiaj kojarzona z przestępczością, ale fascynacja tą sztuką poza granicami Japonii rośnie w astronomicznym tempie. To wszystko nie powstrzymało mistrzów i ich uczniów przed rozwijaniem swoich umiejętności, w ukryciu i w podziemiu.

Tradycyjny japoński tatuaż obarczony jest ogromną liczbą zasad, których należy się trzymać. Wszystko inne traktowane jest jako „tatuaż w stylu japońskim” i dla osób, które nie są specjalistami, trudno te dwie rzeczy oddzielić. To trochę jak tatuowanie sobie znaku na plecach, który w rzeczywistości oznacza „zupka chińska”. Artystów na świecie, łącznie z Polską, jest dzisiaj mnóstwo i potrafią oni tworzyć absolutnie wyjątkowe rzeczy. Mało który jednak zna zasady (nawet jeśli myśli, że je zna), które obowiązują mistrzów w Japonii i dlatego długo szukałem odpowiedniej osoby.

Nie będę też tutaj nikogo oszukiwał – sam ledwo mam pojęcie, o co w tym wszystkim chodzi i nie wszystko, co tutaj czytacie, może się okazać prawdziwe (pomimo moich starań). Na szczęście są tacy, którzy dłużej studiowali ten temat…

Horikitsune

Alex Reinke, urodzony w Niemczech, przez 17 lat był uczniem Horiyoshi III z Yokohamy, a tatuowaniem zajmuje się od prawie 30 lat. Poznał filozofię zen, która jest tak ważna dla artystów z Japonii, i przez wiele lat był pierwszym i jedynym Europejczykiem, który został przyjęty na praktyki do japońskiego mistrza. Tatuuje nie tylko za pomocą maszyny, ale również stosując tebori (手彫り, „rzeźbić ręcznie”), jako jeden z niewielu na świecie. Przyjął nazwę mistrza Horikitsune za zgodą Horiyoshi III, co oznacza „Rzeźbiący Lis” (słowo Reinke w staroniemieckim oznacza właśnie „lis”, a w herbie Aleksa znajdują się dwa lisy).

Mity i legendy

Podstawą tatuażu japońskiego jest opowiadanie za ich pomocą mitów, legend, dokonań samurajów, aniołów i wiele więcej. Każdy tatuaż ma mieć jakiś przekaz. W Japonii, idąc do mistrza, osoba tatuowana nie ma zbyt wiele do powiedzenia i po prostu oddaje swoją skórę jako płótno dla artysty.

W przypadku Horikitsune i moim było inaczej. Wysłuchał on mojej skróconej historii tego, co mi się podoba lub nie, i zaproponował to, co uznał za stosowne – adaptację dwóch mitów do moich przeżyć z ostatnich dziesięciu, dwudziestu lat. Będzie to więc historia mojego i z mojego życia, uwieczniona na moim ciele.

W podstawach tradycyjnie kolorowego (chociaż dzisiaj uznaje się również wariant czarno-biały) japońskiego tatuażu, obok wspomnianych zasad, znajdziecie symbolikę. Zwierzęta, kwiaty czy mityczne stwory, jak smoki czy feniksy – wszystko coś oznacza. Dla przykładu rybka koi to wytrwałość, determinacja, pokonywanie przeszkód i więcej, a foo-dog (lub foo-lion, shishi, lew chiński) mają zapewniać ochronę i odwagę oraz dawać szczęście i symbolizować istotę rodziny. To jest temat tak obszerny, że można nad nim spędzić resztę życia.

Horimono (彫り物, „rzeźbienie”)

Tam, gdzie Irezumi odnosi się ogólnie do dowolnych tatuaży i ma negatywne konotacje w Japonii, horimono przede wszystkim oznacza tatuaż całego ciała w stylu tradycyjnym. Jego kształt podyktowany jest tym, że ubierając się np. w spodnie i koszulę, pozostanie niewidoczny. Tylko osoba nosząca tatuaż może wiedzieć o jego istnieniu i dzięki temu zachować go dla siebie. To oczywiście wynika z braku akceptacji tatuaży przez społeczeństwo japońskie i również z tego powodu osoby z horimono raz w roku udają się na tajemną pielgrzymkę.

Pełne horimono może wymagać kilkuset godzin pracy artysty, więc jest to tatuaż, który powstaje wiele lat, a jedną z ciekawszych cech tradycyjnego japońskiego tatuażu jest to, że jego elementy zostają tak zakończone, aby można go było później rozbudować „płynnie”. Trzeba nie tylko wziąć pod uwagę możliwości ciała do leczenia się po każdym fragmencie, ale również zdolność znoszenia bólu i możliwości finansowe.

Właśnie z tych powodów postanowiłem rozpocząć od „rękawów”. W tym roku, w ciągu najbliższych kilku miesięcy, dokończę prawy rękaw, zaczynający się na nadgarstku, a kończący przed szyją i kilka centymetrów nad sutkiem, na klatce piersiowej. Na następny rok w planach mam drugi rękaw, który jest powiązany historią z pierwszym. Siła wyższa wyraziła aprobatę na tylko i aż tyle. Chciałbym jednak kontynuować tę ścieżkę i w kolejnych latach zrobić plecy, przód i nogi.

Bardzo bolało?

Proces u Alexa zaczął się od projektu. Jak już wspominałem, opowiedziałem mu swoją historię, a on zaproponował mi dwa pomysły, opisując je krótko. Po wybraniu tego drugiego rozpoczęło się projektowanie tatuażu bezpośrednio na moim ciele. Całość zajęła jakieś 3 godziny, podczas których stałem prawie nieruchomo. Potem, po krótkiej przerwie, mistrz zaczął mnie tatuować. Pierwsze trzy godziny przeznaczone były na konturowanie całości, po czym nasmarował mnie Bepanthenem, zapakował mnie w folię i odesłał spać. Następnego dnia pojawiłem się na drugą sesję, również trwającą trzy godziny, podczas którego rozpoczął proces cieniowania.

Jak się dowiedziałem, normalnie jego klienci wytrzymują 1–2 godziny tatuowania non stop, m.in. ze względu na to, że Alex jest bardzo szybki – prawie 30 lat doświadczenia robi swoje. Większość źle znosi ból, a ja, ku mojemu zdziwieniu, należę do niewielkiej grupy, która bólu prawie nie odczuwa. Powiedział mi, że „1 na 15 tak dobrze to znosi”. Proszę, nie traktujcie tego jako chwalenie się – tutaj chodzi jedynie o to, aby nie przecenić swoich możliwości, nie marnować czasu Alexa i żeby optymalnie umówić się na termin. Na potwierdzenie tych słów, zaraz po mnie przyszedł kolega Alexa, który rozpoczął tatuowanie nóg. Silny, bardzo dobrze zbudowany, sporo młodszy ode mnie i ewidentnie wyćwiczony…, wytrzymał godzinę. Do artystki Meli, która tatuuje w tym samym studiu, co Alex, ale w innym stylu, przyszedł Włoch, który bezproblemowo zniósł dwie godziny tatuowania żeber (ponoć najbardziej bolesne miejsce na ciele) po kremie znieczulającym. Każdy z nas po prostu będzie inaczej proces tatuowania odczuwał i o tym, jak bardzo będzie to bolało, trzeba się przekonać na… własnej skórze.

Moja pierwsza wizyta składała się w sumie z dwóch sesji, po trzy godziny każda oraz samego czasu poświęconego na projekt. Jestem już umówiony na kolejne dwie wizyty, po 6 godzin każda. Liczę więc na to, że cały rękaw zamknę właśnie w 18 godzinach. Nie ukrywam, że jestem szalenie niecierpliwy i chciałbym mieć całość już, ale trzeba pamiętać, że tutaj sama podróż jest równie, jeśli nie bardziej, istotna. Dla niektórych będzie to kwestia duchowa, dla innych udowodnienie sobie lub innym, że potrafimy znieść tak dużo bólu, a dla jeszcze innych wyłącznie estetyka.

Mija tydzień, odkąd moją skórę przebiła igła Alexa po raz pierwszy i całość jest już zagojona, chociaż skóra jeszcze się delikatnie łuszczy i wszystko mnie swędzi. Ale już wybiegam myślami do maja i kwietnia, na następne wizyty.

Jeśli macie jakiekolwiek pytania, to zapraszam do kontaktu na Mastodonie lub Instagramie, a następnych części spodziewajcie się w kolejnych wydaniach iMagazine oraz tutaj na blogu.

Chcesz zwrócić mi na coś uwagę lub skomentować? Zapraszam na @morid1n.

Comments are closed.