Obudziłem się dzisiaj półprzytomny na wschód i w końcu doczekałem się ładnego widoku!
Rzyć, nie umierać
Czytam ostatnio zdecydowanie zbyt dużo Sapkowskiego.
Czytam ostatnio zdecydowanie zbyt dużo Sapkowskiego.
Obudziłem się dzisiaj półprzytomny na wschód i w końcu doczekałem się ładnego widoku!
W Udawalawe najczęściej spotykanym gatunkiem był humana sociali media, nieco przypominającym surykatki, posiłkującym się chwytnymi kończynami górnymi, za pomocą których rejestrował inne gatunki w swojej pamięci.
Dzisiaj w końcu udało nam się wybrać do Parku Narodowego Udawalawe na safari. Ten park słynie ze słoni – żyje ich około 600 tutaj – i to właśnie na nie polowaliśmy. Efekt polowań znajdziecie na IG Stories w drugim highlight, tutaj. Pierwszy highlight znajduje się z kolei tutaj.
Zdecydowanie upodobałem sobie kilka lokalnych dań, po których nic tylko palce lizać. Po pierwsze, smażone krewetki w panierce są wyborne i prosto z oceanu – świeższych się nie da zjeść. Po drugie, lokalne kottu jest prawie równie smaczne. Na deser zostają sambusy / samosy, ale o dziwo, trudno tutaj o takie naprawdę dobre. Jeśli lubicie owoce morza, to Sri Lanka jest dla Was.
Dzień dobry! Po wczorajszej burzy nastał piękny poranek, więc to świetna okazja do dalszego leniuchowania na plaży i podsumowanie dotychczasowych spotkań trzeciego stopnia. Nigdy nie spodziewałem się, że zobaczymy, ot tak po prostu „na ulicy”, warany, makaki (małpy), mangusty, zielone papugi, pasiastych jegomości (lokalne wiewiórki) i więcej, o których teraz zapomniałem. Więcej zdjęć znajdziecie u mnie na IG Stories, zapamiętanych w tym podsumowaniu.
Zawsze z tęsknotą patrzę, gdy ktoś zimą wrzuca zdjęcia pięknych miejsc z piękną pogodą. Dzisiaj mam okazję na rewanż.
Niejednokrotnie mówiłem, pół żartem, pół serio, że „nie ma chuja we wsi”, jak Iwona wybierze nam wakacyjny lokal. Potwierdziło się to ponownie.
– Kochanie, dowiedz się w recepcji czy mogą mi przynieść żelazko! – usłyszałem, więc przebiegłem się dwa piętra po schodach.
– Mogą, kiedy tylko będziesz chciała! – odpowiedziałem, wracając po chwili.
– A gdzie jest żelazko? – zapytała zaskoczona.
– No… na recepcji… – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
Iwona oparła czoło o łóżko… a ja domyśliłem się, że jednak miałem je przynieść, a nie tylko dowiedzieć się czy mają…
Dotarliśmy do Matary. Bunkrów tutaj nie ma, ale też jest zajebiście!
PS. Ludzie jeżdżą tutaj tak samo źle, jak w Indiach. Dramat.
Dzisiaj kończymy górską przygodę w rejonie Ella i wybieramy się na południe, do miejscowości Matara. Podróż zajmie nam około 4 godzin samochodem.
Dzisiejsza niedziela była również świętem dla lokalnej fauny. Nie dość, że na naszych oczach, w odległości dosłownie 4 metrów, odbywała się słowna potyczka między mangustą a wiewiórką, to później zajrzała do nas jeszcze małpka. Na szczęście niczego nie ukradła.
Po dwugodzinnej wycieczce na most, od razu pojechaliśmy do Lipton’s Seat. Trasa tam zajmuje od półtorej do dwóch i pół godziny, jest szalenie męcząca tuk-tukiem i całkowicie tego warta. Po wjechaniu na 2000 metrów, należy najpierw zjeść lokalne przysmaki do świeżej filiżanki herbaty Liptona (skrajnie różne) od tej u nas), a potem odbyć spacer po polach herbaty. Widoki na tej trasie przebijają te z pociągu do Ella.
Dzisiejsza wycieczka na Most Dziewięciu Łuków rozpoczęła się jeszcze przed wschodem słońca, aby zdążyć nie tylko na przyzwoite światło, ale również żeby unikać turystów i potem o sensownej potrze dojechać do Lipton’s Seat.
W hotelu w Kandy zapomniałem, jak debil, ładowarki. Przyjmuje w sumie pięć kabli, więc odłączyłem je bez wyjmowania jej z gniazdka, a potem coś mnie rozproszyło i o niej zapomniałem. To oznaczało, że zostaliśmy bez prądu dla jednego iPada, dwóch iPhone’ów, dwóch Apple Watchów i dwóch Kindle’i. Wczoraj wieczorem skontaktowałem się z hotelem, a oni powiedzieli mi, że dostarczą ładowarkę kurierem do nas, do Ella. Kurier jednak nie pracuje w weekendy, więc dali ją kierowcy, który akurat przywiózł do Ella innych turystów. Za darmo! W podzięce daliśmy kierowcy spory napiwek.
Gościnność Lankijczyków jest niesamowita, a przekonaliśmy się o tym już kilkukrotnie w ciągu trzech dni.
Dzisiaj udaliśmy się do fabryki herbaty w pobliżu Ella i niestety przegapiliśmy wycieczkę, podczas której pokazują proces produkcji. Ta odbywa się od wtorku do soboty o 10:00. Sklep jest jednak czynny cały dzień, więc mamy plecak pełen liści. Widoki z fabryki też są niczego sobie.
Po kolacji wróciliśmy do naszego domku i udaliśmy się spać. Noc spokojna jednak nie była – komary cięły tak, jakby od miesiąca głodowały. Na dodatek zostawiłem jedyną ładowarkę w Kandy… Wschód słońca jednak to wszystko wynagrodził.
Dotarliśmy wczoraj do Ella, rozgościliśmy się w naszym pensjonacie i czym prędzej udaliśmy się do miasta, aby posilić się po całym dniu podróży w Cafe Chill. Po paru minutach doszedłem do wniosku, że Ella to taka górska Łeba, ale z większą dozą kultury.
Trasa pociągiem z Kandy do Ella oferuje piękne widoki, ale jest zdecydowanie przereklamowana i trudno ją komukolwiek polecić, no chyba, że chcecie doświadczyć jazdę lokalnym pociągiem.
Jedziemy. Ciasno jak cholera. Z opóźnieniem. Za to toalety w zdecydowanie lepszym stanie niż nasze.
Obudziłem się do piosenki w mojej głowie, której nigdy jeszcze w życiu podświadomie nie nuciłem. „Jedzie pociąg z daleka, na nikogo nie czeka…” tak zawładnęło mną, że nawet „Toss a coin to your Witcher” nie pomaga. Przekleństwo. Odjazd z peronu za jakieś półtorej godziny, więc może mi przejdzie.
Plan na jutro zakłada, że o 8:47 załapiemy się na pociąg w Kandy, który 7 godzin później dotrze do Ella – naszego celu. Ponoć jest to jedna z piękniejszych tras na świecie. Będziemy jechali drugą klasą, bo ta nie ma okien ani drzwi, więc sprzyja fotografii. Pozostaje pytanie, czy uda nam się w ogóle zmieścić do pociągu.
Byliśmy na ceremonii mycia zębów Buddy i dochodzę do wniosku, że nie do końca zrozumiałem co Iwona opowiadała wcześniej. Mycia nie było, tańców z maskami też nie, ale ceremonia nazywa się „pudźa”. Odbywa się trzy razy dziennie. Polecam.
Idziemy na drugą stronę jeziora na jakieś tańce z maskami w najważniejszej świątyni buddystycznej na Sri Lance (ten wyższy budynek na środku). „Koko jambo i do przodu!”
Jest godzina 15:16, dowiedziałem się, że zaspaliśmy i że mamy gonić zwiedzać. Na dworze 29°C i najchętniej to walnąłby się relaksować na balkonie w hamaku – Wiedźmin czeka. Kompromisem w takiej sytuacji jest zrobienie dokładnie tego, co chce Iwona.
Recepcjonista się znalazł, słońce wstało, mamy pokój, więc nastał w końcu czas na upragniony sen, w pozycji poziomej i bez wrzasku dzieci.
Dojechaliśmy. W sumie około dobę w podróży. Widoczek jest. 24-godzinna recepcja niekoniecznie. Czekamy więc na pokój. Najważniejsze, że w końcu ciepło!
Wylądowaliśmy w Colombo z delikatnym opóźnieniem około 2:00 w nocy, kupiliśmy internet, wynajęliśmy auto z kierowcą i teraz czeka nas 2-godzinna podróż do Kandy.